Brian Singer powraca z kolejną, dziewiątą (wliczając w to oczywiście solowe filmy o Wolverinie i Deadpoolu) już częścią serii o przygodach X-Menów. Kontynuuje on wątek zapoczątkowany przez przez Voughna w X-Men: Pierwsza Klasa, oraz serwuje widzom pokłosie wydarzeń ukazanych w wyreżyserowanym już przez niego samego filmie X-Men: Przeszłość, Która Nadejdzie. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to nadanie nowego biegu historii po zresetowaniu przeszłości w poprzednim filmie. Wszystko układa się zupełnie inaczej, co nie znaczy że lepiej. W tej alternatywnej wersji historii do życia budzi się bowiem najpotężniejszy z mutantów - En Sabah Nur, traktowany prze starożytnych Egipcjan jako bóstwo.
Produkcja Singera zaczyna się od wydarzeń ukazanych około trzech tysięcy lat wcześniej. En Sabah Nur zostaje zdradzony przez podwładnych, którzy dopatrują się w nim fałszywego bóstwa i próbują zgładzić. Niestety plan ten się nie udaje, choć sam mutant zostaje uwięziony głęboko pod gruzami piramidy na kilka tysiącleci. Akcja wraca do lat osiemdziesiątych XX wieku, około dziesięciu lat po wydarzeniach, które zmieniły historię. Magneto jest poszukiwany za próbę zamachu, a szkoła Xaviera prosperuje w najlepsze. Nic nie zapowiada nadchodzącego Armagedonu. Przypadek (jak to najczęściej bywa) sprawia, że En Sabah Nur budzi się ze snu i postanawia zgładzić ludzkość, pozostawiając Ziemię tylko dla najpotężniejszych mutantów.
Trzeba powiedzieć sobie otwarcie, że najnowsza odsłona przygód X-Menów jest co najwyżej przeciętna. Pewne elementy mogą się podobać, ale całość zdecydowanie nie zachwyca. Niestety główny i największy zarzut skierowany jest w stronę fabuły. Jej po prostu nie ma. X-men: Apocalyse to zwyczajna wydmuszka, barwna i pełna wspaniałych efektów specjalnych, ale pusta w środku. Czarę goryczy przelewa ogrom nieznośnego patosu, takiego miałkiego, jakby twórcy do końca nie wiedzieli w którą stronę pójść. Można odnieść wrażenie, że chcieli zrobić coś pomiędzy mrokiem i powagą Batman v. Superman, a finezją i humorem Avengers. Wyszło słabiutko.
Film Singera od samego początku też nie jest równy. Są pojedyncze sceny, które robią ogromne wrażenie. Fragment z udziałem Quicksilvera ratującego młodych mutantów z wybuchającego domu w rytm piosenki Sweet Dreams - mistrzostwo świata. Wrażenie robi także epizod ze spuszczonym ze smyczy Wolverinem, który dokonuje w tajnej bazie pułkownika Strykera krwawej masakry. Wszystko ok, ale takie elementy powinny być przysłowiową wisienką na torcie, a nie jedynymi pozytywnymi elementami w całym filmie. Reszta po prostu zawodzi. Oczywiście twórcy wprowadzają do fabuły mnóstwo filozoficznych przemyśleń na temat przyszłości świata i sporo symboliki religijnej. Do tego katastroficzne wizje zagłady świata, które w okresie zimnej wojny nie były niczym irracjonalnym. Twórcy dają temu wydźwięk w przemowach En Sabah Nur, który krytykuje imperialistyczne zapędy mocarstw, samemu jednak planując zagładę.
Co zaskakujące, film nie przekonuje też aktorsko. Zawodzi przede wszystkim czarny charakter. Tytułowy Apocalypse, czyli En Sabah Nur, jest tak naprawdę, mimo swojej potęgi, bardzo przeciętny. Brak mu charyzmy. Tak szybko jak się pojawił, tak został zniszczony. Oscar Isaac nie jest w stanie wyciągnąć z tej postaci niczego wartego zapamiętania. Postać ta sprowadza się tylko do czczej gadaniny i ciekawej charakteryzacji. Stara gwardia z Fassbenderem i McAvoyem też nie pokazuje nic nowego. Oczywiście aktorzy ci prezentują już pewien poziom, poniżej którego nie schodzą, ale granie cały czas tych samych postaci budzi ryzyko wpadnięcia w pewne schematy i w tym przypadku tak jest. Młodzi aktorzy trochę kontrastują z pozostałymi. Twórcy jednak za mocno skupili się na tym, by przedstawić ich jako przede wszystkim rozwydrzonych nastolatków, co niekiedy wypada dość infantylnie.
Podobać może się także fakt, że twórcy postanowili odstąpić od tego, co Hollywood lubi najbardziej, a mianowicie traktować świat jak jedną wielką amerykańską wioskę, w której wszyscy mówią w języku angielskim. Oczywiście używanie polskich słów przez amerykańskich aktorów w naszych rodzimych uszach po prostu wypada komicznie, jednak twórcom należą się za to ogromne brawa, że wyłamali się z tego schematu. W związku z tym należy wspomnieć także, o tym że w filmie pojawia się polski wątek. Mianowicie po wydarzeniach z zamachu, Erik Lensherr wraca do Polski i zakłada tu rodzinę, przybierając imię Henryk. Pracuje w fabryce stali w Pruszkowie i mieszka na wsi, do czasu gdy dochodzi do tragedii.
Jak już napisałem wcześniej najnowsza odsłona przygód X-Menów wypada przeciętnie. Z czystym sumieniem powiem jednak, że film warto zobaczyć w kinie. Nie jest to obraz idealny, jednak zwiera elementy, które pozytywnie zaskoczą. Nie ma co jednak ukrywać, że w nowej trylogii jest to najsłabsza odsłona, która ostatecznie sprowadza się do przerostu formy nad treścią. Fani, którzy przyzwyczaili się jednak do poziomu tej serii nie powinni być rozczarowani, szczególnie, że twórcy wprowadzają wiele elementów, które mogą mieś ogromne znaczenie w kolejnych częściach, wliczając w to oczywiście scenę po napisach.
X-Men: Apocalypse
Cykl: [Superbohaterowie, X-Men]
Reżyseria: Bryan Singer
Scenariusz: Simon Kimberg
Obsada: James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Oscar Isaac, Evan Peters, Sophie Turner, Olivia Munn i inni
Muzyka: John Ottman
Zdjęcia: Newton Thomas Sigel
Gatunek: Akcja, Sci-fi
Produkcja: USA
Data produkcji: 2016
Data polskiej premiery: 20 maja 2016
Trzeba powiedzieć sobie otwarcie, że najnowsza odsłona przygód X-Menów jest co najwyżej przeciętna. Pewne elementy mogą się podobać, ale całość zdecydowanie nie zachwyca. Niestety główny i największy zarzut skierowany jest w stronę fabuły. Jej po prostu nie ma. X-men: Apocalyse to zwyczajna wydmuszka, barwna i pełna wspaniałych efektów specjalnych, ale pusta w środku. Czarę goryczy przelewa ogrom nieznośnego patosu, takiego miałkiego, jakby twórcy do końca nie wiedzieli w którą stronę pójść. Można odnieść wrażenie, że chcieli zrobić coś pomiędzy mrokiem i powagą Batman v. Superman, a finezją i humorem Avengers. Wyszło słabiutko.
Film Singera od samego początku też nie jest równy. Są pojedyncze sceny, które robią ogromne wrażenie. Fragment z udziałem Quicksilvera ratującego młodych mutantów z wybuchającego domu w rytm piosenki Sweet Dreams - mistrzostwo świata. Wrażenie robi także epizod ze spuszczonym ze smyczy Wolverinem, który dokonuje w tajnej bazie pułkownika Strykera krwawej masakry. Wszystko ok, ale takie elementy powinny być przysłowiową wisienką na torcie, a nie jedynymi pozytywnymi elementami w całym filmie. Reszta po prostu zawodzi. Oczywiście twórcy wprowadzają do fabuły mnóstwo filozoficznych przemyśleń na temat przyszłości świata i sporo symboliki religijnej. Do tego katastroficzne wizje zagłady świata, które w okresie zimnej wojny nie były niczym irracjonalnym. Twórcy dają temu wydźwięk w przemowach En Sabah Nur, który krytykuje imperialistyczne zapędy mocarstw, samemu jednak planując zagładę.
Co zaskakujące, film nie przekonuje też aktorsko. Zawodzi przede wszystkim czarny charakter. Tytułowy Apocalypse, czyli En Sabah Nur, jest tak naprawdę, mimo swojej potęgi, bardzo przeciętny. Brak mu charyzmy. Tak szybko jak się pojawił, tak został zniszczony. Oscar Isaac nie jest w stanie wyciągnąć z tej postaci niczego wartego zapamiętania. Postać ta sprowadza się tylko do czczej gadaniny i ciekawej charakteryzacji. Stara gwardia z Fassbenderem i McAvoyem też nie pokazuje nic nowego. Oczywiście aktorzy ci prezentują już pewien poziom, poniżej którego nie schodzą, ale granie cały czas tych samych postaci budzi ryzyko wpadnięcia w pewne schematy i w tym przypadku tak jest. Młodzi aktorzy trochę kontrastują z pozostałymi. Twórcy jednak za mocno skupili się na tym, by przedstawić ich jako przede wszystkim rozwydrzonych nastolatków, co niekiedy wypada dość infantylnie.
Podobać może się także fakt, że twórcy postanowili odstąpić od tego, co Hollywood lubi najbardziej, a mianowicie traktować świat jak jedną wielką amerykańską wioskę, w której wszyscy mówią w języku angielskim. Oczywiście używanie polskich słów przez amerykańskich aktorów w naszych rodzimych uszach po prostu wypada komicznie, jednak twórcom należą się za to ogromne brawa, że wyłamali się z tego schematu. W związku z tym należy wspomnieć także, o tym że w filmie pojawia się polski wątek. Mianowicie po wydarzeniach z zamachu, Erik Lensherr wraca do Polski i zakłada tu rodzinę, przybierając imię Henryk. Pracuje w fabryce stali w Pruszkowie i mieszka na wsi, do czasu gdy dochodzi do tragedii.
Jak już napisałem wcześniej najnowsza odsłona przygód X-Menów wypada przeciętnie. Z czystym sumieniem powiem jednak, że film warto zobaczyć w kinie. Nie jest to obraz idealny, jednak zwiera elementy, które pozytywnie zaskoczą. Nie ma co jednak ukrywać, że w nowej trylogii jest to najsłabsza odsłona, która ostatecznie sprowadza się do przerostu formy nad treścią. Fani, którzy przyzwyczaili się jednak do poziomu tej serii nie powinni być rozczarowani, szczególnie, że twórcy wprowadzają wiele elementów, które mogą mieś ogromne znaczenie w kolejnych częściach, wliczając w to oczywiście scenę po napisach.
-- Tomasz Drabik
X-Men: Apocalypse
Cykl: [Superbohaterowie, X-Men]
Reżyseria: Bryan Singer
Scenariusz: Simon Kimberg
Obsada: James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Oscar Isaac, Evan Peters, Sophie Turner, Olivia Munn i inni
Muzyka: John Ottman
Zdjęcia: Newton Thomas Sigel
Gatunek: Akcja, Sci-fi
Produkcja: USA
Data produkcji: 2016
Data polskiej premiery: 20 maja 2016
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI NAJNOWSZYCH FILMÓW? POLUB TĘ STRONĘ:
Lipa, Singer powinien się już rozstać z tą serią zupełnie
OdpowiedzUsuńJa też się rozczarowałam, zwłaszcza samym głównym czarnym bohaterem. Masz rację, brakuje mu charyzmy i nie ma w sobie nic ciekawego. Parę rzeczy na plus, ale ogólnie jest przeciętnie.
OdpowiedzUsuń